Mnie się ten film nie podobał i choć nie miałem żadnych oczekiwań wobec niego — można powiedzieć, że ten seans to był taki skok w nieznane — w jakiś sposób mnie rozczarował. Mamy tutaj obraz, który przejawia pewne aspiracje do bycia potencjałem włączającym różne kwestie — w pewnych miejscach (przestrzeniach geograficzno-politycznych) zapewne niepolityczne — w obręb polityczności, ale wychodzi z tego taka postnowoczesna (a może przednowoczesna?) w najgorszym znaczeniu tego słowa, a więc wyraźnie peryferyjna narracja, która pod płaszczem pozornej "postępowości" jest w istocie bardzo konserwatywna. Pisząc o peryferyjności, mam na myśli to, że boleśnie w tym filmie przebija się jego oddalona od modernizacyjnych centrów bardzo postkatolicka rzeczywistość, która łączy z jednej strony mieszczańskosceptyczną — żeby nie powiedzieć antymieszczańską — kontestację status quo charakterystyczną dla krajów owego centrum/owych centrów (która zapewne ma w sobie jakiś element bohemiczności, ale niekoniecznie wnosi już cokolwiek wartościowego/konstruktywnego w obręb wspomnianej polityczności) z bardzo — no właśnie — konserwatywnym i zapewne nieświadomym spojrzeniem na świat. Ema w swoich dążeniach polegających na próbie odzyskania utraconego dziecka przeistacza się niemalże w przedmiot. Ze swojej seksualności robi tu narzędzie, pozwalające jej zbliżyć się do owego utraconego obiektu co w dominującym w tej historii dyskursie jest ujmowane jako manifestacja wolności. A to nic innego jak postkatolicki — purytanin by sobie na coś takiego nie pozwolił — libertynizm. Widoczne jest też patriarchalne i binarne spojrzenie na kobietę, co doborze ukazuje jedna z wielu scen kłótni pomiędzy Emą a jej byłym partnerem, kiedy to on próbuje z pozycji politycznej przekonać ją pogrążoną w afektywnym roztrzęsieniu, że ona nie ma racji. Mężczyzna jest tu racjonalnym podmiotem a kobieta co najwyżej mocno rozemocjonowanym zwierzęciem. Ale to, co najbardziej ubodło mnie w tym filmie to samo macierzyństwo, które w owym obrazie staje się polityczne tylko jako prawo do niego, ale już jako arbitralnie i cynicznie używane narzędzie dla zaspokojenia jednostkowego Id jest całkowicie prywatne i poza sferą oceny. W mojej opinii to kolejny artefakt katolickiej spuścizny. Brak tu pewnej krytycznej autorefleksji — szczególnie na ten brak cierpi główna bohaterka, która jest wojowniczką w jednej własnej sprawy — co stwarza sytuację w prawdzie bolesną, ale jednocześnie dość impotentną, jeśli chodzi o ruch w kierunku postępu — rozwoju podmiotu społecznego w duchu nowoczesności.